środa, 11 czerwca 2014

Jak spotkałem Beatlesa w Japonii

(Mikawa machi 10 czerwca)
Nasza wczorajsza trasa wiodła przez większą część wzdłuż wybrzeża, więc napawaliśmy się widokami aż do zniesmaczenia. Jeszcze dzień wcześniej krzyczeliśmy w zachwycie na widok każdej postrzępionej skały: "zobacz, aleeeee odjazd!" Zatrzymywaliśmy się, używając naszych urządzeń do strzelania i strzelaliśmy, ile wlezie. Z tym strzelaniem to nie są żarty jakieś.


Taką nazwę nadała aparatowi fotograficznemu firma Sony. :)
Strzelaliśmy i wczoraj, ale bez egzaltacji - jak zblazowani profesjonaliści, nawet nie schodząc z roweru.










Około połowy trasy (a nakręciliśmy wczoraj 74 km) zjechaliśmy do ulubionej jadłodajni, czyli sklepu sieci "7/11". Pewnie mają wolne 11 lipca, a to u Japończyków wielkie halo i tak nazwali sobie swój biznes. Pod sklepem doszło do miłego spotkania z podróżującym w przeciwnym kierunku Amerykaninem półkrwi japońskiej. Julian, tak się przedstawił, ma 20 lat i podróżuje na piechotę z Hokkaido do Nary, gdzie mieszka jego rodzina. Od wędrówki pieszej uznaje odstępstwo, jeśli ktoś z własnej woli zaproponuje mu podwiezienie. Sam "stopa" nie łapie. W ciągu 11 dni przebył 500 km! Z tego połowę pieszo, a połowę okazjami. Też ciekawa forma podróży. Ile okazji do spotkań i pogawędek z ludźmi, którzy sami tego kontaktu chcą. Julian zna japoński, więc czuje się tu zapewne jak ryba w wodzie. Sypia głównie w michi no eki, czyli czymś, co u nas nazywa się MOP - miejsce obsługi podróżnych. Zlokalizowane przy głównych arteriach motoryzacyjnych i wyposażone w sklepy, łazienki, czasem podłogę do spania albo miejsce na namiot... Czy coś to komuś mówi? Oczywiście! Powiedziało to nam, że w sytuacji, kiedy kempingi kpią z nas w żywe oczy michi no eki staną się naszymi przystaniami! Julian pokazał nam na mapie, gdzie znajduje się najbliższy punkt tego typu i że możemy tam kupić mapę na całe Tohoku. No proszę was!!! Co za odkrycie!
Pogadaliśmy sobie z Julianem do nasycenia, bo można było włączyć angielski bez ograniczeń! Aż mu chciałem przykadzić, że dosyć fajnie mówi po angielsku. Ale w sumie po co takie rzeczy mówić Amerykaninowi. :) Powiedziałem mu za to, że łatwo zapamiętam jego imię po Julianie Lennonie. Odpowiedział, że właśnie po małym Lennonku mamusia Japonka dała mu Julian. No tak! Lennon, Japonka i wszystko jasne! Co prawda Julian jest synem z pierwszego, brytyjskiego małżeństwa Johna, ale jednak był dla mamy lepszym kandydatem niż Sean, który jest synem Yoko. Pogadaliśmy o Beatlesach, którzy i w moim życiu odegrali olbrzymią rolę. Olbrzymią olbrzymią! Tu egzaltacja nie jest przesadą!
Po kilkunastu minutach i wymianie kontaktów (w tym adresu niniejszej pisaniny) Julian narzucił na siebie toreb i plecaków jak wielbłąd w kwiecie wieku i wyruszył na południe, aby poznawać po raz pierwszy tak blisko ojczyznę swojej mamy.
It was nice to meet you, Julian. :) Have a safe trip to Nara!


My ruszyliśmy ja północ. Za kilkanaście kilometrów znaleźliśmy wskazany przez młodego Amerykanina michi no eki (dalej - MNE) i zaopatrzyliśmy się w mapę. Zjedliśmy po udonowej zupce i dalej w drogę do kolejnego MNE.






Pogoda piękna, chociaż niektóre części naszych członków nabrały kolorów niebezpiecznie przypominających zachodzące słońce z filmu Król Lew. Kremy o mocy 50 nakładane kilka razy dziennie nie nadążają z ochroną, jeśli eksponuje się bladziznę po 8 godzin dziennie.
Dojechaliśmy do MNE w Mikawa machi około 19.







Wcześniej oddalając się kilka kilometrów od morza, zaliczyliśmy jeszcze parę ładnych widoków z udziałem gór, lasów i naszych cieni na szosie. :)


Mikawa nie zaproponowała nam godnego miejsca do spania (w poprzednim był nawet pokój tatami), ale starym wagabundom wystarczy kawałek trawnika w pobliżu klopa i wkonserwione ryby na kolację, spożywane na plastikowych krzesłach przy nieczynnej knajpce. Było miło i gościnnie. O 21. siedzieliśmy już w namiotach zlokalizowanych pomiędzy ruchliwą szosą (100 m) i supersamem przy MNE (100 m). Zdjęcie po naszym obozowisku zrobiłem dopiero rano.



Przed nami Akita. Zostały do niej jakieś dwa dni.



Tam może poobozujemy dłużej...





9 komentarzy:

  1. Piękne pejzaże i kolejni ciekawi ludzie na drodze. Oby tak dalej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. spędziłam dzisiaj w Japonii razem z Wami pół dnia :) Wcześniej czytałam na blogu Gosi a dzisiaj tutaj przeczytałam wszystko od deski do deski ..... i dziękuję Wam że mnie tam zabraliście! :) To naprawdę wspaniale towarzyszyć komuś na bieżąco w podróży życia....

    OdpowiedzUsuń
  3. Wasza Japonia jest coraz bardziej "ludzka" i swojsko koślawa tu i tam. A samochody? Prawie w ogóle ich nie widać.

    OdpowiedzUsuń
  4. Czuj Wuj,

    7/11 to amerykańska i największa na świecie sieć sklepików. pewnie dlatego spotkaliście tam Amerykanina :)
    Pozdr.
    Wuj

    OdpowiedzUsuń
  5. Skaly zaiste pelen odjazd!
    Mozna sie tam w ogole w morzu kapac?

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak to nie wierzyć że podróże kształcą ? ;))
    Podziwiam ilość kilometrów , widoki i bardzo owocne spotkanie :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Prawie codzienna dawka Japonii chyba mnie uzależni. Piękne widoki chyba jednak Wam nie zbrzydną.

    OdpowiedzUsuń
  8. Japonia od kuchni warto tak poznawać nowe. :)

    OdpowiedzUsuń
  9. ...krajobrazy przepiękne...

    OdpowiedzUsuń