wtorek, 10 czerwca 2014

Ocaleni

Wyjeżdżaliśmy z Siun ji Memorial Park o 8. rano żegnani przez słońce, które stało na wysokości naszej godz. 12, oraz świergot i skrzek sympatycznych ptaszków. Ptaszki oczywiście starały się być bardzo sympatyczne od 4. rano. O palmę pierwszeństwa bił się przede wszystkim bażant, który od świtu podchodził mnie od zakrystii i skrzeczał oraz furkotał skrzydłami. Robił to co kilka minut, jakby doskonale wiedział, w którym momencie odpływam po poprzednim wybudzeniu. Złorzeczyłem mu "bo ci te piórka z d... powyrywam!", a on odskrzekiwał jakby "a na co mi te piórka!!!!!!!!". Wstałem pokonany o piątej.
Jadąc na północ, obraliśmy kurs małymi wiejskimi dróżkami, lawirując mezopotamicznie pomiędzy dwiema ruchliwymi arteriami. I baksztagiem go, i bajdewindem go zacinaliśmy zakosami we wszystkich kierunkach, nadkładając zbędnych kilometrów. Ale warto było. Ruralistykę Nipponu mamy między małymi palcami! Wiemy już, że nie samym ryżem, ale i rzodkwią i kapustą, i innymi yasai (warzywami) stoją pola. Chaty i ładne, i liche, i blaszaki. Ale cicho i zielono. Warto było nadłożyć drogi.


Jednym z halsów przecięliśmy motoryzacyjny Eufrat i zajechaliśmy na plażę, o dziwo piaszczystą. Nieczystą niestety. Plaże, które do tej pory w Japonii widziałem, charakteryzują się bogactwem wszelkiego... śmiecia. Co morze wyrzuci - zostaje. Plaże i plażowanie najwyraźniej nie istnieją dla Japończyków.

Jak Anioł Stróż pojawia się na naszej trasie wędrujący przez Hokkaido do rodzinnego Kobe sześćdziesięciosiedmioletni rowerzysta. Spotkaliśmy go po raz pierwszy na Sado, jadąc w przeciwnych kierunkach i wtedy tylko pomachaliśmy sobie, podziwiając go za wielki bagaż, jaki przytroczył do wątłej konstrukcji roweru. Ponownie, jak już opisywałem, spotkaliśmy się na promie do Niigaty i wtedy pogadaliśmy i wymieniliśmy informacje o trasie, tzn. my pobraliśmy infozdjęcia od niego. :)
Wczoraj nasze ścieżki przecięły się aż dwukrotnie! Raz na drodze nr 3 niedaleko naszego miejsca noclegowego w Siun ji Memorial. Okazało się, że też spał w jakimś parku. To zdjęcie pokazuje nasze następne spotkanie w przydrożnym postoju dla podróżnych, które nazywa się machi no eki (przystanek na drodze). Pan się oprał i suszył w słońcu swój dobytek. Mieliśmy tu nie stawać, ale kiedy się zobaczyliśmy z daleka, pomachał nam i zajechaliśmy strzelić niedźwiadka (symbolicznego). Fajne jest takie spotkanie z "przyjacielem", które na przekór barierze językowej obfituje w dialogi, uśmiechy i życzenia szczęścia na Drodze, a na koniec w machanie na pożegnanie, aż do zaniku z pola widzenia. Ciekawe, czy i ile razy jeszcze się spotkamy...



Niedługo potem przekroczyliśmy mostem ujście jednej z rzek i wjechaliśmy do uroczego miasteczka z bardzo długą ulicą i zadbanymi domami. Miało nawet namiastkę rynku, czyli większe skrzyżowanie obsiane dookoła sklepikami.



Tam znaleźliśmy małą świątynię shinto, z którą tylko Krzysiek poszedł się zapoznawać. Ja wybrałem medytację zen, czyli leżąc na ławce, gapiłem się w sufit wiaty, nie mogąc wyjść z podziwu, jak takie małe deseczki pokonują wielką moc prażącego słońca, dając chłodny cień. Medytując tak, do niczego specjalnego nie doszedłem, bo kolega wrócił i mnie obudził.
Dalej wjechaliśmy na drogę o łatwym do zapamiętania numerze 345 i dostaliśmy lewoskrętu karków oraz prawospalenizny kończyn, bo po lewej mieliśmy non stop cudowne morskie krajobrazy, a po prawej słońce.






 Jesteśmy w Kuwagawa. Zrobiliśmy 59,7 km i stanęliśmy na udon w małej knajpce.



Pani była tak miła, że na pytanie o jakiś shawa (prysznic), ofuro (łaźnie) lub sento (łaźnia publiczna) zaproponowała po uzgodnieniu z mężem własne lokum. :) Od razu zapytałem: a co z praniem? Powiedziała, że OK (daijōbu desu) tylko mamy przyjść o 19. Więc siedzimy i czekamy, wyszukawszy świetne miejsce biwakowe na plaży pod uświęconą skałą (shimenawa i tori). Czekamy, a mewy coraz donośniej oznajmiają nam "pamiętajcie, jutro też będzie czwarta rano!", a kondensujące się chmury zraszają nas pierwszymi kroplami przypominającymi, że nie wszystko jeszcze suche w sakwach po ostatniej nocy. No dobra, mówię do Krzyśka, hotelu nie bierzemy, ale minshuku może się nadać. Minshuku to rodzinne hoteliki, zazwyczaj tanie. Nauczyłem się dwóch kanji, które oznaczają te sypialnie. Poszedłem pieszo wzdłuż drogi, mając po prawej (spalonej) ręce siedziby ludzkie, a po lewej plażę ze śmieciami. Pod pierwszym szyldem pani powiedziała mi, że pokoje mają, ale chyba zajęte, bo ułożyła krzyżyk z dłoni. Dziękuję, i poszedłem dalej. Przy następnym szyldzie znalazłem jedynie wielki bajzel i żadnej osoby, mimo że wchodziłem do środka z wyuczonym "shitsurei shimasu!". Dom otwarty, wszyscy wyszli, a może wcześniej był napad rabunkowy. Raczej nic nie stało tu na swoim miejscu. Więcej szyldów nie było.
Wróciłem na tarczy, ale padający coraz intensywniej deszcz przywrócił mój zapał, więc podjąłem kolejną próbę wywołania życia w upadłym minshuku. Moja silna wola zmaterializowała panią krzątającą się po kuchni, w której kilkanaście minut temu wałęsał się jedynie tłusty kociak.

Stuk, puk, konnichiwaaaaa!
Aaaa, konnichiwaaaaa!
Minshuku desu ka.
Hai minshuku desu yo!
Heya ga arimasu ka.
Hai arimasu!
Ikura desu ka. Watashi wa futari desu.
Hai...

Tu padła zawrotna cena i moja kontrpropozycja uwzględniająca, że: nie jemy, śpimy na swoim, nie kąpiemy się (w domyśle - kąpiemy się u sąsiadów), rano się wynosimy. Stanęło na mikrych 3 tys. Coś za lekko poszło, ale ważne, że poszło.
Za chwilę pani zapewniła nas, że nie trzeba naszych karimat fatygować i na futonach proszę. Potem, że tu oto są yukaty czyściutkie, a tu prysznic, a tu pralka, a na kolację też się coś poda, a poza tym zaczęła mi się nisko kłaniać i coś o konieczności wyjazdu wspominać. Nic mi tu nie grało, ale myślę: jeśli mówi, że musi wyjechać, to może dam jej pieniądze z góry i upewnię się, że się zrozumieliśmy. Szybko poleciałem po kasę i wręczam pani, a ona na to, że to za jedną osobę, a ja, że zrozumiałem, że za pokój, a ona daijōbu desu (gra muzyka). Kurka, coś znowu lekko poszło.
Za chwilę wykąpany schodzę w szlafroczku do pralni, a ona znowu w ukłony i dłonie składa po prośbie i o natychmiastowym wyjeździe informuje. No żeż... jedźże w końcu - myślę, wrzucając łachy do pralki i mówię, że my z kolegą zaraz też idziemy pospacerować. Ona uśmiechnięta odchodzi i kiedy my z kolegą wychodzimy na spacer, czeka przy wyjściu na nas. Pokazuje nam ładne klockowate autko i zagarnia z uśmiechem ku drzwiom. Ja mówię, pokazując na cudowny zachód słońca, że idziemy z kolegą uwiecznić utopienie się tej małpy, co nas cały dzień przypalała, a ona znowu w uśmiech i ukłony i o wyjeździe. To my też ukłony i raczkiem, raczkiem, śmig na drugą stronę ulicy i w długą na parking betonowy, bo tam ładne ujęcie będzie. Pani konsekwentnie zapakowała się w auteńko i toczy się za nami ulicą. Na parkingu ta sama scena i słowa jakieś niejasne o tym wyjeździe, ukłony coraz niższe i że isshio ni (razem) do auta prosi. Ale o co się pani rozchodzi? Wakarimasen! To ona za telefon i gdzieś dzwoni i tam melduje o problemach. Po chwili wysiada i pokazuje mi gazetę ze zdjęciem białej myszki z nienaturalnie wydętym brzuszkiem i na drugiej stronie graf z parabolami pocisków międzykontynentalnych lecących właśnie z Chin do Japonii. Mówię do Krzyśka "wojna chyba będzie". No jak tak, to oddaliśmy się w ręce, które przed chwilą nas błagały o wspólną wycieczkę. Pojechaliśmy na północ. Starałem się zapamiętać kierunek i drogowskazy, gdyby trzeba było uciekać i wracać pieszo. Pani zagadała kilka zdań, po czym zamilkła i tylko w lusterku wstecznym miałem z nią kontakt wzrokowy. Jej oczy stały się lodowate. Wąskie szparki mordercy. Zaczęliśmy z Krzyśkiem rozmowy o pogodzie i polityce, że niby twardzi jesteśmy i wszystko w porzo. Tylko głosy nam się trzęsły mimo gładkiej nawierzchni nadmorskiej szosy. Po kilkunastu kilometrach skręciliśmy na wschód w stronę gór i miejscowości Budo. Po chwili robiło się ciemno, wąsko i kręto. Szosa zwężała się raz po raz do jednego pasa. Chmury, które przedtem napędziły nam strachu, skupiły się w tym miejscu, tworząc mgliste kłęby. Za każdym zakrętem spodziewałem się końca drogi z rozpadającą się szopą o zabitych deskami oknach, przez których szpary wydostawałoby się migocące słabe światło, a z wnętrza dochodziłby przytłumiony dźwięk ostrzonych na nasz przyjazd narzędzi zbrodni. Jechaliśmy jednak dalej, a kręta droga zaczęła wreszcie opadać i coraz częściej rozszerzać się. Dojechaliśmy do szosy nr 7 i skręciliśmy na południe. Nieźle kręci, pomyślałem, chce nas skołować zanim nas pokroi, ugotuje i zje. Nie miało to sensu, bo niby po co kręcić w głowach tym, których się za chwilę zje, ale w panice, która z wielkimi jak koła młyńskie oczami siedziała między nami na tylnym siedzeniu, myśli odrywają się od racjonalności. Zajechaliśmy pod niewielki domek po prawej stronie. Pani wysiadła z uśmiechem na ustach (fałszywym?) i poprowadziła nas do wejścia. Po kilku powitalnych okrzykach wyszły nam naprzeciw dwie kobiety, w tym jedna chyba 150-letnia. Ta to musi być jakieś obrzędowe medium, pomyślałem. Poprowadziły nas korytarzykami do pokoju (ok. 6 tatami), przy czym stara szła za nami. Nie miała żadnych widocznych narzędzi ostrych. Ale po co jej narzędzia, wystarczą czary! Pani prowadząca uklękła po japońsku na jednej z mat i pokazała nam ołtarzyk. To jest Budda, oświadczyła i wygłosiła jeszcze kilka niezrozumiałych dla nas definicji. Zobaczyła moją bransoletkę z Yoshino i poprosiła o zdjęcie jej oraz zdanie do depozytu, po czym wyniosła ją do drugiego pokoju. Stara wyciągnęła z zaplecza dwa taboreciki i poprosiła, abyśmy usiedli. Tu są karteczki, rzekła szefowa, i proszę napisać, co podyktuję. Jak ty się nazywasz chłopczyku? Robert. No to zapisz tu ładnie! Zapisałem. Przepisała na katakanę. A nazwisko jakieś masz? Zapisałem, chociaż pisząc, byłem pewien, że nigdy takiego nie nosiłem. A skąd jesteś? Tu nasza przewodniczka podała kraj naszego pochodzenia. Ha ha ha, zaśmiały się wszystkie, przy czym stara śmiała się jakoś tak - hreh, hreh, hreh. Ładnie, pōrandojin, a tu wpisz swój adres. Wpisałem. Co to za adres? - spytał Krzysiek. Mój, warszawski - odrzekłem kątem ust. Masz adres w Warszawie? Nie mam - uciąłem niepotrzebne pytania, stawiając ostatnie literki. Wiek? Zapisałem. Jeśli spyta o grupę krwi - pomyślałem - to spylam, przebijając wszystkie papierowe ścianki, jakie staną na mojej drodze!  Ładnie - pochwaliła szefowa - a teraz kolega. Kolega karnie wypełnił polecenie, wpisując również swój adres warszawski. Pani odebrała kartkę i zapowiedziała modły o pokój na Ziemi (to pokazała mi jako angielski tekst na komórce). Dały nam do rąk buddyjskie różańce, odwróciły się plecami do nas i zaczęły recytować sutry. Trwało to kilkanaście minut, podczas których bacznie rozglądałem się, czy zza drzwi nie wyskoczy bojowy zespół ninja. Szefowa skończyła recytację uderzeniami w gong i rozpoczęła modły szeptem. Wydawało mi się, że słyszę w tym nasze imiona i nieistniejące nazwiska. Niedługo odwróciła się do nas i wziąwszy inną kartkę do rąk, odczytała chyba apel o pokój z wyszczególnieniem naszych skromnych osób. Wręczyła nam po modlitewniku i powiedziała, że wraz z różańcami będą dla nas pamiątką. Spytałem, co to za sekta buddyjska. Najprawdziwsza i najpierwsza, zapewniła ona, zaciskając pięści w wyrażeniu mocy ich doktryny. Poprosiłem o zapisanie nazwy. Nichiren dai shōnin - zapisała pani w kanji oraz hiraganie. Już ja was sprawdzę, jak będę miał czas - odgroziłem się w myślach. Stara, przepraszam, starsza pani przyniosła pojemniki w woreczku. Gohan (posiłek), oświadczyła krótko. Ukłoniliśmy się grzecznie i wyszliśmy.

Po powrocie, podczas którego nie było wiele konwersacji, gdyż uchodziło z nas stopniowo napięcie, poszliśmy na mały spacer ochłonąć. Zapewnialiśmy się wzajemnie, patrząc na ledwo widoczne kontury skał zanurzonych w morzu, że lepiej tu w tym pięknym miejscu stać żywym, niż być tam w kawałkach i bulgotać zanurzonym w obrzędowym wywarze.


Weszliśmy do minshuku, a gospodyni wkrótce przyniosła nam gohan. Przyszła do naszego pokoju wraz z synem (~25 lat) i usiedli z nami na matach. Podczas gdy my przeżuwaliśmy mochi (gumowata mordoklejka z ryżu z dodatkiem pasty ze słodkiej fasoli), oni wypytywali nas o Polskę, posiłkując się tłumaczem google, co dawało zabawne konstrukcje zdań. Pośmialiśmy się, pojedli i pożegnali.
Pani na odchodnym zapytała jeszcze, o której śniadanie chcemy. Między ósmą a dziewiątą - odparłem.
Dochodzi właśnie ósma, kończę tę notatkę, a śniadanie stoi obok mnie od ponad godziny. Przyniosła je o 6.45!


Dogadaj się tu w Japonii!

Poranny widok z okna.

Hotelik rodzinny - minshuku.
Pożegnanie z panią gospodynią.

15 komentarzy:

  1. Matku bosku.....krew mi sie sciela!! pisz dalej i ino szybko o co w koncu chodzilo, bo zezre pazury do reszty z nerw!! Pomysl, ze za jakis czas SAM bedziesz wystawiony na takie wrazenia....a moze po prostu snilo Ci sie to - miedzy ptaszkami ;P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też myślałam, że jemu to się śniło :P Co za przygoda!
      A.

      Usuń
    2. To możliwe, między ... ptaszkami :). Ale może to było pokazanie starszyźnie wioski z połączeniem wykonania obowiązkowego meldunku. Lub... Lub stworzenie lokalnego ostrzeżenia w radio, coś na wzór: uaa!uaa! (czytaj: uwaga) po dostrzeżeniu w niektórych miejscach naszej wyspy oznaków zmian ocenionych na xyz w skali Rychtera ostrzegamy przed ewentualnym cunami... (czytaj: dwaj Polacy na rowerach wskoczyli (Robert and ten drugi z ... Wa-wy) do przydrożnej ubikacji (na odcinku xyz) i spowodowali powódź z umywalkowego kranu. Szkody usuwamy w dalszym ciągu. Uwaga, uwaga).

      Usuń
  2. Tak, tak! To te ptaszki! Za mało snu i w rezultacie jakieś omamy!
    A swoją drogą odważni z Was spryciarze! Nawet o ochronie danych osobowych pomyśleliście!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam nadzieję, że modlitwa mimo fałszywych danych podziała.
    Dalszych, może już nie tak ekstremalnych wrażeń życzę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ha świetna przygoda. :) I coś z żeglarstwa zauważyłam jakież znajome mi słowa. :) I bajdewindem i halsowaniem. :) Pięknie jest tak poznawać życie w nieznanym kraju.
    Przyznam się że Japonia bliska się staje, okazuje się że fanatycy religijni i tam są, nawet dość nachalni że tak powiem. Ale co kraj to obyczaj. :)
    Jak zrozumiałam paniom bardzo zależało by przeciwstawić się wojennej groźbie i na sercu leżało wasze bezpieczeństwo w kraju i na miejscu i jak wam mają podziękować ludzie z warszawskimi adresami którym niespodziewanie dobry los nieba przychyli? :)) Szerokiej drogi a czytam i czytam i gorzej ... czytać będę pozdrawiam. :))

    OdpowiedzUsuń
  5. To czysty komediowy kryminał! Śmiechu co niemiara! Bażant też mi się podobał. Uparta bestia, nawet na piórach mu nie zależało :) Pozdrawiam T.

    OdpowiedzUsuń
  6. Aaaa, bażant! Teraz już rozumiem, drą się zaiste przeraźliwie. Wiem, bo w zbożu tutaj też się drą! Ale macie Chłopaki odwagę! Nie wsiadłabym do tego klockowatego autka za żadne skarby! Ale z drugiej strony, nie ma lepszego sposobu poznawania świata. Czasem mus strachu się najeść.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wy macie wyobraznie! Znalezliscie sie jedynie w rekach japonskich moherow, a juz Wam sie wydaje, ze to kanibale he he he. :)))

    OdpowiedzUsuń
  8. Oj bo skonam! Kiszki mi wykręciło od śmiechu :)

    OdpowiedzUsuń
  9. No i było się bać ? ;))))))

    OdpowiedzUsuń
  10. mimo wszystko nerwy macie ze stali;PPP

    OdpowiedzUsuń
  11. Też widziałabym czarno wieziona tym klockowatym autkiem, dzielne chłopaki!

    OdpowiedzUsuń
  12. Nie jestem pewna, czy odważyłabym się spożyć ten gohan od starszej pani. ;)

    OdpowiedzUsuń