środa, 29 kwietnia 2015

Seul - Sokcho - 27 kwietnia

Noc nacechowana jet-lagiem. Długie przerwy w spaniu. Dziwne, że jakoś, po bolesnym poranku, nie przeszkadza to funkcjonować normalnie w ciągu całego dnia. 
Kąpiel w niewygodnej pozycji pośród ciasno upasowanej armatury łazienkowej, ze stopami wciśniętymi w małe plastikowe klapki, brodzącymi w kałuży szybko zbierającej się na podłodze wody. Po kąpieli i spakowaniu się napisałem do Shinhye, właścicielki naszej stancji prośbę o udrożnienie. Własciwie powinienem zażądać remontu kapitalnego, bo stan techniczny i higieniczny pomieszczenia, które z myślą o higienie powstało, jest dramatyczny. Ponieważ jednak wracamy tam za trzy dni, niech choćby przetka tę dziurę w podłodze.

Po drodze na stację Hannam kupiliśmy śniadanie na wynos w postaci ulubionego ostatnio przez G onigiri (nazwa japońska) czyli gomółki zlepionej z ryżu, nadziewanego różnymi składnikami i owiniętego liśćmi kombu. Do tego napoje i dalej w drogę na stację. Śniadanko jak ze wspomnień z ubiegłorocznej wyprawy z Krzyśkiem.

Z Hannam bez przeszkód dotarliśmy na Gangbyeon, w sąsiedztwie której położony jest wschodni terminal autobusowy - DongSeoul Bus Terminal. Ten ponury budynek składa się wyłącznie z walorów użytkowych i zera estetycznych. Znaleźliśmy okienka kasowe na pierwszym piętrze, a na jednym z nich nazwę Sokcho. Młoda adeptka sztuki sprzedaży biletów nie za bardzo potrafiła się wysłowić, a właściwie nie było w niej chęci porozumienia z obcokrajowcem. Ze spiętych i ściągniętych ust wydobywały się jakieś głuche sylaby, które nie tyle budowały dialog, co go raczej z góry rozpieprzały. To jest taka postawa, kiedy bezradność językowa opanowuje całe ciało i umysł w postaci jakiejś biernej arogancji, blokującej wszelkie zasoby życzliwości. Taka osoba w ogóle nie wykonuje gestykulacji będących językiem uniwersalnym i niezwykle pomocnym w sytuacji istotnej bariery językowej, a jej język werbalny staje się monosylabiczny i zduszony. Z taką spiętą kukłą nie zrobisz interesu, nie kupisz mleka w proszku, nie dowiesz się, w którym kierunku znajduje się interesujący cię sklep z częściami do twojego traktora, nie pomożesz potrzebującej pomocy ofierze skoku ze spadochronem, ani nie dostaniesz biletów na autobus do Sokcho. Zobaczysz jak twoja karta debetowa frunie odrzucona w twoim kierunku wykonując plastikowe lądowanie na śliskim blacie, a oczy twojej rozmówczyni matowieją do tego stopnia, że więcej pożytku może być z rozmowy z przypadkowo spotkanym zombie niż z jej profilem. Profilem,  bo wypowiadając ostatnią monosylabę zdążyła już odwrócić się od ciebie dając wyraźny sygnał, że po drugiej stronie dzielącej was kuloodpornej, przeciwpancernej i zimnokrwistomorderczej dla waszego dialogu szyby dzieją się o wiele ważniejsze, a może nawet i ciekawsze rzeczy.
Pobity emocjonalnie i poturbowany na honorze zgarnąłem swoją kartę, jak komunikat o treści "przegrałeś tę rozgrywkę Hans" a, że nie wiedziałem co dalej począć w temacie zakupu biletów, ustawiłem się do innego okienka. Tam na szczęście trafiłem na wystarczający zasób dobrej woli i pośród żywych gestów i uśmiechów dowiedziałem się, że na tym dworcu PKS działają tylko karty wydane w Korei. "Ale nie mam takiej, więc co mam robić" zagestykulowałem do miłej pani. "Iść do bankomatu, znajdującego się dziesięć metrów za tobą i wrócić z gotówką" odgestykulowała. I proszę zwrócić uwagę: mimo, iż sprawy również i tym razem nie załatwiłem, to miałem ochotę wycałować (wcale ładną) dziewczynę. I Bóg mi świadkiem, że przeciwpancerna, kuloodporna szyba oraz podśmiewująca się z mojej bezradności za moimi plecami żona są jedynymi przyczynami, że tego nie uczyniłem. O tamtym zombie już zapomniałem, chociaż z tego typu postawą spotkałem się tu nie pierwszy raz i coś mi mówi, że będę się na mniej czy bardziej subtelne formy arogancji natykał się tu nie rzadziej niż w Polsce. Chociaż... nie! To niemożliwe!
Pociągnąwszy kasę ze ściany, z dumą wyrytą na twarzy tak wyraziście, że nie powstydziłyby się jej najlepsze dłuta, wróciłem do miejsca wytyczonego przez rzeczoną szybę i zakupiłem dwa bilety na ekspresowy do Sokcho.
Została nam godzina do odjazdu, więc w spokojnym tempie, dobrym zwyczajem z ubiegłego roku, spałaszowaliśmy onigiri, jakieś batoniki i popiliśmy wodą. Konsumpcja odbywała się w ostatnim rzędzie plastikowych krzesełek ustawionych na przeciwko dużego telewizora, marki zapewne koreańskiej. Zarówno w naszym, jak i w innych rzędach, przed nami, zasiadało kilkadziesiąt osób podjadających lub popijających i pustym wzrokiem gapiących się w treść programu TV. Każda przestrzeń tworzy najwyraźniej własne obyczaje, bo, gdyby tych samych ludzi teleportować do jednego wagonu metra, to dam sobie odebrać telewizor i komórkę, że natychmiast zajęliby się swoimi smartfonami. Tu jednak hipnotyzował ich ruchomy obraz wiadomości, unicestwiając pozostający do odjazdu ich autobusów czas, z którym najwyraźniej i tak nie wiedzieli co robić.
Wiadomości leciały te same, które widziałem w całkiem innym kraju kilka lat temu. Strzelali do siebie z karabinów, armat i samolotów, gdzieś coś się zapaliło, doszło do dużej kraksy ulicznej, ktoś załamywał z jakiegoś powodu ręce, a o tym wszystkim później debatowano w parlamencie. Tylko sala parlamentu była inna. Może w międzyczasie ją zremontowali kapitalnie. Nie wiem. Dwoma słowami (i spójnikiem) - sodomia i gomoria. Ale widać to dobra strawa umysłowa dla ludności, nie tylko dworcowej, skoro od tylu lat nadają to samo.
Ludzie odpływali i przypływali na plastikowe hipnotyzery. Przyszedł i na nas czas. Otrzepaliśmy się z powidoków telewizyjnej pożogi i poszliśmy szukać peronu nr 6. Szybko znaleźliśmy go między peronami 5 i 7 i po zrobieniu kilku fotek symulujących wsiadanie oraz pakowanie walizek do luku bagażowego, zapakowaliśmy walizki do luku bagażowego i wsiedliśmy. A w autobusie jak w samolocie lepszej klasy: siedzenia szerokie, jakby skórzane, z opuszczanym oparciem i wzoszącym się podnóżkiem. Telewizor z podglądem miejsc zajętych i wciąż jeszcze wolnych. Zastanawiałem się, po co pasażerom ta informacja. Przecież jeśli ktoś nie zdążył, albo co gorsza, zapomniał o podróży, to i tak nie zobaczy, że jego miejsce na ekranie jest wciąż wolne. Mimo wszystko i tak wolę ten stateczny program od tego z poczekalni. Kiedy pan kierowca włączył silnik zobaczyliśmy film animowany o pożądanych i niepożądanych zachowaniach pasażerów w czasie jazdy bezpiecznej oraz katastrofy. 
Żegnaliśmy Seul kręcąc się po wijących wielopoziomowych autostradach, a że dworzec był z nazwy i położenia wschodni, to wyjeżdżając na wschód ominęliśmy wszystkie korki. Potem już aż do końca jechaliśmy wśród gór i dolin leżących między morzami Żółtym i Japońskim. Te morza, jak kleszcze dwóch potężnych sąsiadów Chin i Japonii. To z ich wód (oraz lądem od północy) płynęło wielokrotne zniewolenie plemion, a potem narodu zamieszkującego półwysep.

Do Sokcho leżącego na wybrzeżu po stronie japońskiej dojechaliśmy, z jednym postojem, w trzy godziny, a może dwie, albo cztery. Nie wiem, bo pisałem pamiętnik z podróży, a to potrafi wciągnąć. Popularny w Korei nadmorski kurort raczej odstrasza swoją architekturą. Pomiędzy topornymi funkcjonalniakami, w których ciężko doszukać się jakiejkolwiek estetyki, stoją hotelowe koszmary nawiedzonego architekta ze stylistyką elementów zachodnich, arabskiego orientu oraz tandetnego disneylandu zmieszanymi w jakimś kreślarskim blenderze. W Japonii tego typu "sztukę" kształtowania przestrzeni reprezentują tzw. love hotels. I tu i tam jest to ochydne, nawet jeśli jest w tej szkole zawarta jakaś umowność i przymrużenie oka.

Pani w informacji turystycznej, położonej tuż obok dworca ze swobodą i uśmiechem objaśniła jak dojechać do wioski Daepu, w której czekała na nas chatka. Wskazała najbliższy przystanek i wartość biletu, który jest wirtualny, bo należy odliczoną kwotę wrzucić do kasetki umieszczonej obok kierowcy-konduktora. Ze względu na zmienny koszt przejazdu w zależności od dystansu trzeba na wejściu powiedzieć dokąd się jedzie. Pani zapisała mi to na małej karteczce, którą już po kilku minutach pokazałem szoferowi. Kiwnął minimalnie głową i jakimś cudem przeliczył wrzucaną przeze mnie do kasetki zbitkę banknotów i monet (w sumie 2.400 wonów). Kiwnął ponownie i wtedy mogliśmy zaczaić się za nim z nadzieją, że kiwnie nam po raz trzeci kiedy przyjdzie pora na wysiadkę. Był na tyle miły, że kiwnął głową, ręką, a chyba i nogą, czyli jakoś całym sobą tak, że nie mieliśmy szansy tego nie dostrzec. Pomachaliśmy mu również całymi sobami i wysiedliśmy na właściwym przystanku.

Dzięki szczegółowej instrukcji otrzymanej od naszego nowego gospodarza bez kłopotu odnaleźliśmy chatkę. Jedynym problemem było strome podejście i 30-stopniowy upał. W chatce jak w namiocie. Tyle stopni w środku ile na zewnątrz. Ale za to czysto, przestrzennie i z futonami, które dla mnie są o niebo wygodniejsze od sprężynowego materaca. Ale za to bez lodówki, choćby jednego noża i pralki. Ale za to z pięknym wiejskim krajobrazem wokół nas. Ale za to z psami uwiązanymi do bud na krótkich łańcuchach. Fajnie więc czy nie fajnie? No nie wiadomo. Zobaczymy za dwa dni. Na razie chwila na przetestowanie futonów, które tutaj zapewne mają 
inną nazwę, ale równie dobrze służą. 

Poleżeliśmy przy otwartych oknach godzinkę i za kolejne pół godziny byliśmy z powrotem Sokcho w poszukiwaniu nowych wrażeń, a przede wszystkim kolacji. Otoczenie portu oraz droga na popularną wśród Koreańczyków piaszczystą plażę wyglądały na wymarłe. To znaczy wymarli tylko turyści, bo sprzedawców było wielu. Byłoby to może smutne, gdyby nie świadomość, że za kilka dni, kiedy rozpocznie się tzw. złoty tydzień, trudno tu będzie znaleźć wolne miejsce. W jednym z kilku raw fish center (centrum surowej ryby) zorganizowanym w taki układ, że przechodząc wewnętrznym pasażem można było zrobić zakupy, a te same przybytki od zewnątrz były małymi knajpkami, każda z kilkoma stolikami, których blaty niezbyt dla nas zapraszająco zawieszone były tuż nad podłogą. Ćwiczyliśmy już wcześniej te pozycje konsumpcyjne i tym razem pragnęliśmy posadzić nasze osiem liter nieco wyżej.
Po dłuższym spacerze markotnymi uliczkami i dojściem na plażę z malutkim molo znaleźliśmy lokal o wystroju z krainy pcv: ściany z folii, podłoga z linoleum i krzesełka ogrodowe po 9,99 zł w Castoramie. O dziwo odnalazło się tu kilku zwiedzaczy, którzy w kilku kępkach obsiadali stoliki z bulgotującymi się jakimiś nadmorskimi specjałami. Pan właściciel zachęcająco opisał dania z menu w języku hangul (alfabet koreański) i... ene-fake-due-rabe... wybraliśmy karibi-chim (moja transkrypcja) czyli przegrzebki z kociołka. Zgodnie z koreańskim zwyczajem pan rozrzucił po stole ze dwie setki przystawek na miniaturowych talerzykach-miseczkach, co ciekawe, bez obecności kimchi. Po kilku minutach zapodał również danie główne, czyli przegrzebki gotujące się w metalowej misie. Danie było smaczne, ale zapamiętam je na długo głównie ze względu na przyjaźń, którą w długich jak mięsiąc godzinach nocnych zawarłem z toaletą w naszym domku. Cóż, czy to faraon, czy Montezuma, czy koreański król, każdy z nich operuje tym samym rodzajem klątwy. Czasem trzeba to przejść, aby odkupić swoje grzechy.


A tu (klik) znajduje się... więcej obrazków. Można też zaglądać do nas tędy (klik).

5 komentarzy:

  1. Rany, uśmiałam się (choć nie tylko)! Mam nadzieję, że odkupiłeś swoje grzechy tak przeszłe, jak i przyszłe - przynajmniej do końca tej podróży :)

    OdpowiedzUsuń
  2. O kurcze, to okropne, że nie wiadomo co może zaszkodzić. Ciekawa nazwa - przegrzebki. Pewnie to z mięsa, więc i tak bym tego nie jadła.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nigdy bym nie przypuszczała, że w jednym z najbardziej rozwiniętych krajów świata jakim jest Korea Południowa, można spotkać takie barbarzyństwo jak trzymanie psa na krótkim łańcuchu. Nie rozumiem jak takie postępowanie godzą ze swoją religią.

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetnie opisane, wspaniale się z Gosią uzupełniacie.
    Mam nadzieję, ze dolegliwość minęła.

    OdpowiedzUsuń