wtorek, 5 maja 2015

Seoraksan - 28 i 29 kwietnia - cz. 3

Tego dnia, ciesząc się pustką ścieżek oraz ciszą celebrowaną jedynie przez szum liści i przepływających w sąsiedztwie potoków, zaliczyliśmy jeszcze dwie trasy. Pierwsza z nich zaczynająca się przy malowniczym kamiennym moście wiodła pętlą po płaskim terenie przez ok. 3 km. Przydrożna mapa wskazywała dwa kuszące oczka wodne leżące w najdalszym punkcie pętli, nazwane przez G. "morskimi okami" lub "morskimi oczami", ewentualnie "morskimi oczyma". Życie jest prostsze, jeśli zawiera jedno Morskie Oko. Zastanawiając się nad lingwistycznymi łamańcami języka polskiego i odpędzając czapkami napastliwe muszki, które upodobały sobie tę ścieżkę, dotarliśmy do rubieży pętli. Tu okazało się, że natura sama rozwiązała problem odmiany słowa "oko". Wszystko wzięło i wyschło. Nie było ani jednego MORSKIEGO OKA, i nie było żadnych wątpliwości, jak to poprawnie wymówić.

Po powrocie do punktu wyjścia wyschniętej pętli obraliśmy kurs na wodospad Biryeong odległy od nas o 2,5 km, z czego znaczny odcinek mocno pod górkę. Na tej ścieżce wciąż spotykaliśmy nielicznych wędrowników. Wspinaczka, po minionych kilku godzinach spacerów, dawała nam się mocno we znaki i wraz z każdym zakrętem, za którym spodziewaliśmy się chlapiącego sobie wodospadu, przeżywaliśmy małe rozczarowanie, a w związku z tym musieliśmy zwalczać równie małe kryzysy. Wspaniałą nagrodą okazał się rozpięty nad kamiennym łożyskiem strumienia, w górę którego się pięliśmy, piękny wiszący most. Mimo że skala konstrukcji nie była porażająca, to jego bajeczne położenie, rysujące na tle piętrzących się skał i ich załomów kilka planów, budowało oszałamiającą głębię przestrzeni. Kiedy biegałem w górę i w dół, żeby połapać ciekawe kadry, musiałem trzymać się poręczy, mimo że nie mam problemów z agorafobią. G. stwierdziła, że piękno konstrukcji linowej wystarczy jej za cel zastępczy - w miejsce wodospadu. Ja wynegocjowałem jednak, że podbiegnę jeszcze trochę, kiedy ona pokontempluje most i, a nuż uda mi się dotrzeć do zasadniczego celu. Tak się też stało. Kilkaset metrów dalej ciurkał z wysokości 14 metrów cienki strumyczek bieżącej wody, bawiący się w chlapu-plasku z małym oczkiem wodnym. Odczułem miniaturę satysfakcji z dotarcia do tego miejsca, choć przyjemne było, że to koniec trasy i że jestem tu sam. To ostatnie zawsze bardzo mnie cieszy podczas wnikania w głąb natury.
Postrzelałem foty i wróciłem do żony. W ramach kontraktu zezwalającego mi na samotne podejście (a raczej na pozostawienie jej samej jak palec w tej dziczy) miałem ją teraz pobujać. Patent polegał na tym, że G. położyła się na środku przęsła, a ja stojąc w szerokim rozkroku, zacząłem tańczyć makarenę. Wtedy most zaczął się kolebać na boki. Rozległy się radosne piski i kwiki lepszej połowy naszego związku. Słychać było w nich lekkiego pietra, ale wytrwała dzielnie do momentu, kiedy nadeszła jakaś para. Nie wiedzieliśmy, czy chcą się również pohuśtać, więc uspokoiłem to górskie wieszadło, podniosłem lekko zakręconą G. i zeszliśmy w dół do punktu wyjścia.

Ten wieczór spędziliśmy nad "okrąglakiem", czyli częścią portu Taepo, której cała keja zamknięta została w regularny okrąg o średnicy może 200 m, z jednym tylko wąskim przejściem od strony zasadniczej części portu. Kolejny krąg tej kompozycji stanowi wąska promenada, a na jej zewnętrznym obwodzie - jezdnia. Dalej, pierścieniowo, ciąg sklepów i knajpek serwujących owoce morza. Bardzo romantyczne miejsce, gdyby nie zalegające tu i ówdzie śmieci z całodniowego handlu. Jedliśmy coś w rodzaju japońskiej tempury z owoców morza i warzyw, jednakże ustępujące oryginałowi pod względem konsystencji ciasta. To tutaj było grube i dosyć twarde. Przy nim ciasto z tempury to zwiewna chmurka, poezja haiku. Ale! Ławka, światła budynków rozłożonych wokół wodnej pętli i głód sprawiły wspólnie, że było smacznie i przyjemnie.

Noc w naszej wiejskiej chatce spędziliśmy z zatyczkami w uszach. Lokalne psiny zapięte na krótkich smyczach i niespuszczane z nich chyba w ogóle, bo brak płotów w obejściach, ujadały wokół nas i blisko nas przez całą ciemność. Serca kurczyły się z żalu, ale spać bez poliuretanowych kołków nie szło.

Kolejnego dnia - 29 kwietnia liczebność turystów znacznie skoczyła w górę. Dało się to zauważyć już na parkingu przed wejściem do parku. Czar o cesze głównej "my i góry" prysł w miejsce jakby weekendowego "oni i my i oni i góry i oni". Pojawiło się niezauważalne wczoraj zjawisko zawieszania na plecakach jakichś radioodbiorników, które w przedziwny i niezrozumiały dla nas sposób umilały naszym koreańskim przyjaciołom wędrówkę w krainę ciszy leśnej. Podobnie jak w miejskim życiu zawodowym, tak i tu, na szlaku, maszerują, jakby śpieszyli się na stygnący posiłek na szczytach gór. Może jazgot głośników pozwala im utrzymać żwawe tempo. Może "szybciej" współpracuje z "głośniej" i daje wynik "raźniej". 

Prawie wszyscy odziani są w górską odzież i obuwie najnowszego kroju. Na plecach zwieszają się wielokomorowe wodoodporne plecaki oplecione użytkowym szamerunkiem linek. Jakby dopiero co wszyscy w tym samym górskim sklepie zerwali całe komplety ze stojących tam manekinów i prosto stamtąd weszli na szlak. Są bardzo modni, ale bardzo homogeniczni. Jest sznyt, ale brak fantazji. Sztampa zamienia najnowszą modę i technologię w banał. Podobne zjawisko będziemy jeszcze obserwowali później w Seulu, choć w obszarze nie tylko mody, ale także, a może przede wszystkim, urody. Mam wrażenie, że znaleźliśmy się wśród licznej geriatrycznej wycieczki przedszkolnej, której panie wychowawczynie nakazały tożsame kroje i barwy w celu łatwiejszej identyfikacji. Wydaje się, że bycie trendy połączone z jednoczesną potrzebą stania w szeregu jest tu w cenie wyższej niż w Japonii.

Szeroką betonową aleją, a potem pnącymi się coraz bardziej stromo schodami, zmierzamy do znajdującej się na końcu tej części szlaku świątynki Gyejoam ulokowanej w sklanej grocie. Wygrywamy tym, że wstaliśmy dzisiaj późno i również późno, bo około południa, dotarliśmy do parku. Kiedy po dwóch godzinach zbliżamy się do końca trasy, towarzystwo turystyczne zaczyna się mocno przerzedzać. Do małej świątyni docieramy niemal sami, doprowadzani monotonnym śpiewem mnicha.

Wspomniany przy okazji opisu Sigheunsy mistrz Jajang miał w zwyczaju metytować i praktykować tu buddyzm. Robili to również inni protoplaści koreańskiego buddyzmu - Dongsan i Bongjeong, a po nich ich spadkobiercy Wonhyo i Uisang. Stąd nazwa Gyejoam znaczy tyle co grota dziedziczących protoplastów. Jest cudem natury i edenem medytacji. Trudno wyobrazić sobie miejsce lepsze do wyciszenia. 

Kiedy weszliśmy do groty, panie służące pielgrzymom poczęstowały nas miękkimi ryżowymi ciastkami i aromatyczną ryżową herbatą. W tym czasie mnich, który śpiewał w kapliczce powyżej groty, zszedł do nas, zasiadł przed stojącym z boku gongiem i miarowo weń uderzał. Potem stanął przed posągiem Buddy i wybijał rytm na drewnianym bębenku. Na koniec zasiadł w pozycji medytacyjnej i rozpoczął śpiew. 

Zaczarowało mnie to całkowicie. Siadłem na schodach u wejścia do groty, zamknąłem oczy i szybko wszedłem w stan duchowego uniesienia. Było tak hipnotycznie lekko, że po jakiejś nieokreślonej chwili, tak niepoliczalnej, jakby czas uleciał gdzieś poza przestrzeń, redukując ją do trzech onirycznych wymiarów, obudził się we mnie niepokój, czy mam wciąż kontakt z podłożem. Sprawdziłem. Były cztery litery, był kamień i była pośrednicząca między nimi bawełna. Mogłem pomarzyć jeszcze trochę, tak długo, jak trwał kojący śpiew adorującego zaświaty mnicha. 
Kiedy skończył, zarządziliśmy odwrót. Schodziliśmy po schodach, a potem po szerokiej betonowej alei, podobnie jak wczorajszym popołudniem, niemal sami, a sfery wyższe, najwyższe nawet, ukojone tą chwilą śpiewnej medytacji, czułem to wyraźnie, były nam bliższe i życzliwsze niż kiedykolwiek wcześniej w tej podróży.

Szczęśliwie dotarliśmy lokalnym PKS-em do naszej siedziby, gdzie upolowaliśmy kolację w knajpce firmowanej portretem starszej pani, zapewne miejscowej gwarancji dobrego smaku. Obsłużył nas uprzejmie jej wnuk (zapewne), podczas kiedy jej syn (zapewne) krążył pomiędzy garami kuchennymi. Pojawiła się również na moment sama starsza pani i objąwszy całość dyrektorskim wzrokiem, zakomenderowała niezbędne (zapewne) dyrektywy i zniknęła w prywatności zaplecza. Wobec takiej obsługi kolacja nie miała wyjścia - musiała smakować. Poszliśmy jej na rękę i z apetytem wpałaszowaliśmy: sogogi-tang (zupa na wołowowinie) i huangtaehaejangguk (zupa rybna) - zapis z karty i transkrypcja moje.

Nasyceni wspięliśmy się na ostatnią dzisiaj górę, na której szczycie stało nasze mikre domostwo. Pozostało nam zalec na futonach, zapakować kołki nasenne do uszu i śpiąc, zbliżać się do porannego momentu pożegnania z gościnnym Seoraksan.


Jeśli się pójdzie TU i TU, się znajdzie kilka zdjęć. 

3 komentarze:

  1. czytam z zainteresowaniem, ale i z podziwem wielkim, dla Was! mnie by się tak nie chciało, za żadne pieniądze ;) 5 dni to optymalny czas, zwiedzanie i poznawanie, ale Europy się twardo trzymam i przy tym zostanę ;) o innych rejonach świata chętnie czytam i zachwycona na zdjęciach oglądam, i to mi wystarcza! jak widać nie mam duszy podróżnika, stąd też i mój podziw dla Was :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie trzy wiadomości najbardziej przejęły w Twoim opowiadaniu.
    1. Gosianka co została sama na wiszącym nad przepaścią moście, a potem jeszcze nie bała się huśtania.
    2. Mnich, który Tak Cię zaczarował swoim śpiewem.
    3. Te biedne psy uwiązane na krótkich łańcuchach.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytam z przyjemnością - jak fajnie spojrzeć na to samo z różnych punktów widzenia. Co prawda Gosia ze swoimi postami Cię nieco wyprzedza, ale dzięki temu u niej mam na świeżo pierwsze wrażenia, a tu relację z pierwszymi wnioskami, już trochę taką z dystansem :)
    Zawsze mnie dziwi (negatywnie) zagłuszanie natury jakimiś przeszkadzajkami. Widząc kogoś idącego przez las np. ze słuchawkami w uszach (a co dopiero z odbiornikiem, który nie ma słuchawek) odczuwam jakąś... niestosowność i bezsens takiego zachowania.

    OdpowiedzUsuń