poniedziałek, 18 stycznia 2016

Powrót z Koh Kong

Ten tekst już znacie z poprzedniego posta, ale uzupełniony zdjęciami (które udało się dosłać) brzmi pełniej i smaczniej. Zapraszam.

Jedziemy do restauracji obok hotelu, w którym spaliśmy poprzedniej nocy. Powietrze w dętce trzyma się dobrze. Zjadamy obiad i wyruszamy w stronę Tatai, wioski położonej 20 km od Koh Kong. Jedziemy w ciemno, bo nie pytaliśmy, czy można tam się przespać. Ma być trochę górek, ale dystans niewielki.


Niestety Jizo nałykał się wody i los zaczyna szwankować. Przy jednym z mocniejszych podjazdów w totalnym skwarze Krzychu źle się czuje. Stajemy na górze i odpoczywamy długo. Odpoczynek w tym słońcu to pojęcie względne. Jest tam kapliczka buddyjska, więc proponuję postój na noc, ale Krzysiek postanawia, że spróbuje dalej.


Jest 17. i za godzinę będzie ciemno. Jedziemy teraz przez las Gór Kardamonowych. Jest dziko. Jedziemy wolno. Z koła schodzi ciśnienie i trzeba kilka razy pompować. Słońce zachodzi. Wokół tylko dżungla.


Wiemy, że tu nie ma zmierzchu. Jest jasno, a zaraz potem, ciemno. Włączamy światła. I tu kolejna niespodzianka. Ja mam tylko przednie, a Krzych wcale. To skutek kilkukrotnego rozkładania i składania rowerów. Naprawiać czy jechać póki jasno? Jechać!


Zanim zrobi się ciemno, widzimy drogowskaz w kierunku wodospadu na rzece Tatai. Może tu coś będzie. Jest tylko zamknięty szlaban i jakiś kiosk ze światłami. Z kiosku wypada sfora psów, ale nie są agresywne. Obszczekują nas tylko. Wychodzi człowiek, któremu pokazuję gestem sen. Odpowiada gestem, że nie, że dalej. Jedziemy. Robi się całkiem ciemno, kiedy dojeżdżamy do czegoś w rodzaju farmy. Z jedynym światłem podjeżdżamy pod otwartą bramę, ale z daleka nadbiega sfora dużych psów. Zawracamy i uciekamy. Pieski dobiegają do roweru Krzyśka, ale na szczęście nie gryzą. Kawałek dalej jest budowa, a na niej duży namiot ze sprzętem. W środku światło i jacyś ludzie. Krzysiek pompuje, a ja idę się pytać. Psy? Chyba nie ma. Podchodzę do dwójki ludzi. Na szczęście jeden z nich mówi po angielsku. Tłumaczy mi, że wioska jest raptem 500 m stąd. Wystarczy zjechać z górki. Hurra!!! Wjeżdżamy w ciemność. Znowu stajemy. Trzeba pompować. Wtedy z tyłu podjeżdża na skuterze ten, z którym rozmawiałem przed chwilą. Będzie nas eskortował, bo ma światła. Thank you! Zjeżdżamy. Po chwili orientuję się, że jadę sam. Dwa nieruchome światła powyżej mówią, że Krzysiek i eskorta stanęli. Pewnie dętka. Rzeczywiście, po chwili widzę, że światła ruszyły, ale jakby na piechotę.


Doszli do mnie. Dętkę szlag trafił. Trzeba prowadzić. Dochodzimy do wioski i znajdujemy duży hotel. Nie lubimy takich. Cena 125$ za pokój. Umawiamy się, że Krzysiek korzystając ze światła przy hotelu, wymieni dętkę, a ja jadę dalej szukać taniego noclegu - za mostem na Tatai. 
Za mostem jest światłość. Są sklepy, kilka lichych domów i... gesthouse! Za 8$! Takie lubimy!
Wracam po Krzyśka i uradowani, na nowej dętce, jedziemy do hoteliku. Dostajemy chatkę na palach. Jest urocza. Malutka i ma jakieś koła od wozów chłopskich przytroczone do balustrady. Ładne to!


Kończymy dzień w lokalnej restauracji przy mało smacznym daniu. Jednak lepsze takie danie niż głód gdzieś w Lesie Kardamonowym. Jutro będzie lepiej (dętkom bynajmniej nie). Ale dzisiaj, moje kukiełki, nie popisałyście się!

3 komentarze:

  1. Malowniczo i pusto. Życzę Wędrownikom, by kukiełki jednak zadbały Was.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdjęcia są o tyle dobre, że pokazują, jak naprawdę wygląda to, co opisujesz. Bo wyobraźnia ma swoje prawa:) Jednak nie są konieczne - czytałabym i bez zdjęć.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wspaniala podroz i swietny dziennik podrozy. Przesylam pozdrowienia.
    Ps. Nigdy nie sadzilam ze w Azji mozna cos zostawic bez opieki.

    OdpowiedzUsuń